Wracamy do rozpoczętej opowieści o leśnym duchu. Trzeba przyznać, ze jak to w życiu czasem bywa, tak i tutaj karty rozdał zacny przypadek. Nastał pamiętny dzień kwietnia. Przechodząc między drzewami dostrzegliśmy nagle jak z jednej dziupli wyleciał szary ptak. Tak, to był on - Siniak. Szczęśliwym trafem wspomniana dziupla była widoczna ze stanowiska na dzięcioły. Dystans znaczny, ale do obserwacji w sam raz. Mieliśmy przynajmniej pewność, że czynnik płoszenia nie będzie wchodził w grę. Tak oto ochoczo i natchnieni wiarą w przyszłość, rozpoczęliśmy kolejny epizod z leśnym duchem. Nauczeni pierwszymi doświadczeniami z tym ptakiem, sądziliśmy, że jesteśmy przygotowani na każdą ewentualność, płochliwość godną tych u gęgaw lub niewidzialność niczym u lelka. Myliliśmy się - znowu.
Mijały dni, potem tygodnie. Las zmieniał się w oczach, wiosna zaczęła zraszać zielenią najpierw obrzeża, a później i wnętrze lasu. Wokół wszystko bulgotało, skrzeczało i śpiewało. Buki co raz śmielej otwierały pąki, czuć było, że wiosna krępowana porannym zimnem nareszcie rusza. U dzięciołów czarnych ruch ustał, para złożyła jaja i teraz widywaliśmy je jedynie podczas zmian rodziców w dziupli. U gołębi za to... Nie działo się kompletnie nic. Logika podpowiadała nam, że rodzic wysiadujący jaja, albo musi być zmieniany, albo karmiony przez drugiego, według skąpych źródeł jakimi dysponowaliśmy, siniaki się zmieniają, więc dlaczego pomimo tylu godzin obserwacji tego nie widzimy? W trakcie wielu dzięciołowych sesji jeden jedyny raz udało się zobaczyć wychylającą się głowę dorosłego siniaka. Trwało to może piętnaście sekund. Obłęd, chyba to słowo najlepiej oddaje to co czuliśmy. Widząc poziom trudności na każdym dotychczasowym etapie obserwacji, najzwyczajniej w świecie powróciliśmy do zaplanowanych tematów. Nie rozumiejąc kompletnie o co w tym chodzi, czuliśmy się zagubieni, zwodzeni i zrezygnowani. Niebawem maj i nasza długo oczekiwana wyprawa na czaple. Jeszcze dwie, może trzy wizyty w lesie przed wyjazdem, ostatnie momenty, żeby złapać jakieś kadry z dzięciołami. Zamiast szukać duchów, postanowiliśmy skupić się na zaplanowanej pracy.
Tak właśnie docieramy do przełomu kwietnia z majem, gdy nikomu nieznany los postanowił napisać swą historię po swojemu. Nie było nas w lesie od kilku dni, intensywny koniec kwietnia, ogrom obowiązków i pogoda. Ta ostatnia na majówkę klasycznie już postanowiła się załamać, potężne wiatry i ulewy zdruzgotały spragniony grilla naród. Pomimo silnego wiatru, wyłapałem przerwę w opadach i postanowiłem sprawdzić co słychać u naszej czarnej pary. Zrelaksowany, stęskniony za lasem, jechałem beztrosko myśląc o dzięciołach i nadchodzących zdjęciach, a siniaki? W zasadzie gdzieś wyparłem je z głowy, pogodziłem się sytuacją, czasem tak bywa, że najzwyczajniej nie nastał jeszcze odpowiedni moment. Na miejsce dotarłem przed brzaskiem, podejście pod drzewo, wpięcie w liny, wspinaczka, przejście do budy, zamaskowanie, około trzech godzin pobytu i powrót, taki przynajmniej był plan. Sprawdziłem wszystkie węzły, liny i zacząłem się wspinać, metr po metrze. Nie śpieszyłem się, w lesie panowały ciemności ledwie tylko przeszywane przez promienie rozkwitającej łuny, miałem mnóstwo czasu.
Niesamowite jest to, gdy teraz o tym spokojnie piszę i zastanawiam się nad tym jakie momenty i szczegóły pokierowały nami i naszymi drogami. Wtedy, wspinając się, nie wiedziałem jeszcze, że tamten dzień będzie inny, że nie będzie mi dane zrobić zdjęć, ani nawet wspiąć się do końca, a cały dotychczasowy plan zdjęciowy w "naszej" buczynie zostanie dosłownie w jednej chwili wywrócony do góry nogami, nie wiedziałem też, że właśnie tamta chwila zadecyduje o następnych tygodniach naszych zdjęciowych zmagań.

Siniak
Stock dove
Columba oenas
fot. Łukasz Boch
Commenti